Koronawirus już się wszystkim chyba znudził, na pewno wszystkich wymęczył, w końcu to już pół roku pandemii…
Dla jednych to spisek ogólnoświatowy, żadnej pandemii nie ma, chodzi o wprowadzenie rządu światowego i oznaczenia wszystkich znakiem bestii (= czipem w szczepionce).
Dla innych to realne zagrożenie życia, zdrowia i utraty środków utrzymania.
Dla mnie osobiście koronawirus to życie kompletnie przewrócone na głowę:
- przyjechałem do Polski na urlop pod koniec stycznia,
- w międzyczasie pracowałem online, skróciłem urlop,
- w końcu firma znalazła się w tak złej sytuacji ekonomicznej, że miałem do wyboru bezterminowy urlop bezpłatny lub odejście; więc rozwiązaliśmy umowę o pracę,
- od 28 marca wjazd nie-Chińczyków do Chin jest de facto niemożliwy, niezależnie od tego, czy ma się tam rodzinę, czy pracę, czy studia,
- jedyne wyjątki, to obywatele krajów, które są na tyle silne ekonomicznie, by Chinom opłacało się pozwolić na wjazd ich pracowników (vide: Niemcy); Polska się do tej grupy nie zalicza,
- można też wjechać – na maksymalnie 30 dni – jeśli ma się w Chinach umierającego członka rodziny…,
- tak więc od ponad pół roku żyję na walizkach, czekając na otwarcie granicy chińskiej; to bardzo trudna sytuacja psychologiczna,
- choć pracę straciłem przez koronawirusa, nie mogę ubiegać się o żadne wsparcie w Polsce, bo firma nie jest polska,
- w Chinach została cała moja chińska rodzina.
Straciłem bardzo dużo; z wykluczeniem osób, które ciężko przechorowały koronawirusa lub zmarły z jego powodu, jestem wśród tych nielicznych, których pandemia dotknęła najbardziej, bo utrata pracy i przede wszystkim – długotrwała rozłąka z bliskimi, to coś, czego nie życzę nikomu.
Można patrzeć na sytuację w dwójnasób:
- przyjmując rolę ofiary – co podczas nieuniknionych dołów psychicznych jest dość naturalne – i albo się użalać, albo złościć i rozgoryczać; problem polega na tym, że takie podejście dowala ciężaru na barki, zamiast go zdejmować,
- przyjąć założenie, że „wszystko dzieje się po coś” i znaleźć to „coś”; ten sens czy kierunek, w którym warto pójść, będąc w sytuacji, w której się jest i której na dany moment zmienić się nie może; gdyby znalezienie tego kierunku było łatwe, kryzysy nie byłyby kryzysami…
Szukanie tego sensu czy kierunku musi odbywać się metodą prób i błędów, jak sądzę.